Czasem, jak przystało na ludzi
wysoce kulturalnych (no ba!), idziemy rodzinnie do restauracji. Ja, wOjciec i, niemniej kulturalna od swych rodziców, Ala.
Gdy już przyświeci nam taka
restauracyjna wena, wyciągamy z czeluści szafy odświętne stroje, prasujemy
białe kołnierze, dobieramy kolor krawata do kolorystyki sukienki. Lakierujemy
loki, tudzież wsmarowujemy brylantynę. Pudrujemy nosy, szyje, dekolty,
rozpylamy – psik, psik – mentolowe odświeżacze do ust.
Tak wyeleganceni, wyemancypowani
i wye…po stokroć, wkraczamy, wyłaniając
się stopniowo z chmury otaczającego nas mocnego i, nie powiem, nietaniego zapachu. wOjciec, kłaniając się
oczarowanym paniom kelnerkom, zdejmuje
melonik, odsuwa krzesło żonie (to ja!), a następnie usadawia Latorośl w
specjalnie do tego przeznaczonym siedzisku. Szarmancja sama w sobie.
W tym czasie Latorośl,
spoglądając na swoich jakże zacnych rodzicieli, otwiera swe
usteczka-jak-ciasteczka i WYJE.
Ale nie, że sobie tam krzyknie. Po prostu WYJE na maksa w przypływie
chęci nieokiełznanego wyrażenia swojej odrębności. WYJE tak, że na jej
delikatnej szyjce występują ŻYŁY, a śliczną pyzatą buzię pokrywa CZERWIEŃ
WKURZENIA.
Delektując się bukietem smaku wina, rozprawiamy o sensie
istnienia, wyższości życia nad śmiercią i przyczynach biedy na świecie. Gdy prowadzona
przez nas dysputa wznosi się na coraz wyższy i wyższy poziom, nasza Córa
CHARCZY.
Ludzie siedzący obok spoglądają niespokojnie, by sprawdzić, czy jeszcze
klepiemy w plecy, czy może już wykonujemy ucisk Heimlicha. To nie zadławienie.
Nasza Ala CHARCZY, jak przystało na dziecko testujące możliwości swojego
aparatu mowy. I nie, nie trwa to chwileczkę. Otóż gdy nasze Dziecko wyda ze
swego gardła CHARCZENIE, nie zaprzestanie tej niezwykle, w jej mniemaniu
zabawnej czynności przez długi, długi czas.
Kaczki, jagnięciny, łososie, żabie
udka, kawiory i owoce morza – wszystko rozpływa się w ustach. Błyszczą srebrne
sztućce, złoci się złota zastawa. Brzęczą kryształowe kieliszki trzymane
delikatnie, oczywiście z wyraźnie odgiętym małym palcem. Napawamy się tą
luksusową chwilą, oderwaniem od codziennej szarości, kiedy to Aleńka, nasze piękne
cudo WALI W STÓŁ RĘKAMI.
Bam-bam-bam-ba… rdzo fajna zabawa. W domu, w odosobnieniu można sobie
bam-bamać do woli. Metalową łychą po podłodze, drewnianym wałkiem po garach,
pokrywką, butem, butelką. Wszystkim, co tylko się nawinie, ale może nie tutaj i
nie teraz, Córeczko? BAM-BAM-BAAAAM!!! A jednak tu i teraz WALI jej się
najlepiej i to tak mocno, żeby podskoczył w przestrachu starszy pan siedzący
przy najdalszym stoliku.
Wychodzimy z restauracji – ja w
swetrze i dżinsach, Wojtek w bluzie i poszarzałych spodniach. Odprowadzają nas
wyrozumiałe spojrzenia naszych, chcąc nie chcąc, restauracyjnych
współtowarzyszy. Ala euforycznie wierzga nam na rękach góra – dół, góra – dół,
góra. Śmieje się i chichocze.
To co, kiedy znów do restauracji?
uśmiecham się porozumiewawczo :) piona!
OdpowiedzUsuńplask! piona :D
OdpowiedzUsuń